Gdzie podziała się ta miłość?
Bezwarunkowo wierzyć w dobro drugiego człowieka. O prawdziwą miłość walczyć do samego końca, nawet jeżeli ceną byłyby hektolitry łez – swoich i innych. Ukochanego, rodzinę i bliskich traktować jak największy skarb. I pewnie wszystkie te lekcje, które wyniosłam z rodzinnego domu byłyby łatwiejsze, gdyby nie fakt, że wyznając je w dzisiejszym świecie wychodzę na wariatkę. Dbać o kogoś w pierwszej kolejności? Kochać pomimo wszystko? A gdzie w tym wszystkim kariera, pieniądze i bycie spełnioną kobietą?!
źródło |
11 września 2001 roku miałam 6 lat.
Cztery miesiące wcześniej zmarł mój Dziadek, a popołudnia
spędzane u Babci po przedszkolu były przepełnione zapachem kaszki
mannej z sokiem malinowym i zupą pomidorową. Tylko kogoś w tym
wszystkim brakowało. Może nie powinnam tak dokładnie pamiętać
tamtej chwili, gdy w telewizji zobaczyłam dwie płonące wieże.
Jednak strach, jaki mnie ogarnął był tym samym uczuciem,
które towarzyszy mi przy okazji odchodzenia moich bliskich. To jak
kopnięcie w brzuch z całej siły, utrata jakiejkolwiek pewności na
dobre jutro, na jakikolwiek dobry dzień. Wtedy nie odchodził nikt z
moich bliskich. Odchodził pokój i bezpieczeństwo.
Z wrześniowego popołudnia pamiętam
jeszcze jedno. Z płaczem rzuciłam się do telefonu, z pamięci
wybierając numer do Mamy i Taty. Nie odbierali. Niby wiedziałam, że
Nowy Jork jest daleko, ale czy ktokolwiek miał wtedy pewność
co wydarzy się za kilka chwil? Kiedy w końcu odebrali telefon,
błagałam, żeby przyszli do babcinego domu. Sama rzuciłam się z
różańcem na kolana prosząc Babcię, żeby zaczęła się ze
mną modlić. To właśnie modlitwa dawała mi poczucie
bezpieczeństwa. Jak magiczne zaklęcie ochronne czy telefon do Kogoś, kto ochroni moją rodzinę. Dzisiaj, kiedy widzę zdjęcia
zapłakanych dzieci nad gruzami ich domów, z których mama nie
zawoła już nerwowo na obiad, a tata nie wyprowadzi roweru – tamta
panika sześciolatki wraca do mnie jak bumerang. Niby dziś jestem
dorosła. Co z tego? I tak nie mogę pomóc dzieciom, które przez żądzę władzy i pieniądza tracą dom i rodziców. Tracą
szansę na dzieciństwo, bo od tego momentu są już dorosłymi.
Pieniądze i władza. Nie ma chyba
związku, przyjaźni czy rodziny, która w końcu nie zostałaby
rozwalona przez te dwie największe pokusy świata. Może i z
Kościołem mam ostatnio na bakier, a na niedzielne msze chodzę tylko
wtedy, gdy naprawdę muszę. Jednak kiedy już zasiadłam w
kościelnej ławie po prawie roku przerwy, z ambony padły słowa,
których nie mogłam się spodziewać. „Każda religia to
miłość. Wszyscy szukamy kogoś, kto doprowadzi nas do radości i
spokoju.” A skoro każda wiara wymaga miłości, to może ludzie
gdzieś zbłądzili? I nie dotyczy to tylko islamu, ale i nas –
chrześcijan. Każdy radykalizm jest zły, a z nas on też wychodzi.
Niestety.
Ludzie uwielbiają być ofiarami. Wolą
grać zranionego i skrzywdzonego, niż w końcu się ogarnąć i
zawalczyć o siebie. To prostsze, wiem. Jednak są momenty, w
których trzeba powiedzieć „dość”. Sobie i światu. Dla
ludzkości taki moment właśnie nadszedł. Nie mam pojęcia, czy
powinnam nadstawić policzek kolejny raz. Wiem jednak, że zamiast
ciągle się o coś modlić i prosić, powinniśmy zacząć
wcielać te prośby w życie. Może czasem to nie jest proste. Może
wymaga wielu poświęceń. Jednak kiedy modlisz się o dobro i pokój
na świecie, trzeba zacząć od siebie samego. Nawet mała
cząstka dobra może rozpocząć ogromne zmiany.
„Jak dbasz tak masz.” I choć to
zasada stara i prosta, chyba wszyscy o niej zapomnieliśmy...