Czy warto kochać , jeśli miłość może być źródłem cierpienia?
Nie
ma miejsca, w którym radość bardziej miesza się z nadzieją, a
szczęście z cierpieniem. Tylko szpitalne sale w ułamku sekundy
mogą zmienić się z oazy spokoju w „Niagerę łez”. Wszystko to
ma wspólny mianownik – miłość. Kiedy kochasz, nie chcesz żeby
ktoś przez Ciebie cierpiał, patrzał na Twoje powolne znikanie. Nie
ma różnicy, czy chodzi o matkę, córkę czy partnera; chcesz być
pewny przyszłości Ukochanej Osoby. Miłość to też wspólne
cierpienie, „w zdrowiu i chorobie”, na dobre i na złe.
Lato
w Sosnowcu nauczyło mnie więcej, niż 12 lat obowiązkowej
edukacji. Codzienne półtora godzinne przejażdżki komunikacją
miejską w upale, okropne jedzenie w szpitalnym bufecie i zapach
środków do dezynfekcji, przenikający każdy milimetr ciuchów,
które miałam na sobie – jeżeli ktoś powiedziałby mi, że tak
będą wyglądać najbardziej przełomowe wakacje w moim życiu,
wyśmiałabym go. Przecież przełomowe wakacje powinny być
radosne, pełne sukcesów, nowych znajomości i perspektyw na
przyszłość! Często wracam do śmierci Taty, ale poza nauką
przetrwania, dwa miesiące „za granicą”, dały mi prawdziwą
lekcję najważniejszej rzeczy w życiu – miłości.
Kiedy
przeczytałam temat tegorocznej rozprawki maturalnej, bez wahania
odpowiedziałam sobie samej pod nosem, że warto – warto cierpieć
z miłości. Nie jestem masochistką, nie szukam nieszczęścia,
bólu; doświadczyłam jednak tego, czego producenci Disney'a
zapominają pokazywać w swoich produkcjach – drugiej strony
medalu.
Moja
wiara w miłość nie pojawiła się znikąd. Dorastałam w domu,
gdzie pomimo wszystko, rodzice bardzo się kochali, tworzyli idealną
parę i pokazywali nam, że mimo burzliwej przeszłości, można
budować wspólną teraźniejszość i razem patrzeć w przyszłość.
Kiedy
się zakochujesz, nie bierzesz pod uwagę komplikacji – ma być
idealnie, teraz-już-natychmiast, szczególnie, kiedy masz 20 lat, a
przez pierwsze osiemnaście dostawałeś wszystko, czego chciałeś.
Cierpliwość nie jest cechą młodości; może jest jak mięsień –
nieużywany, zanika?
Statystycznie
związek moich rodziców musiał się tak skończyć – tata umiera
pierwszy, mama zostaje wdową, a my półsierotami. Prawie oczywiste,
biorąc pod uwagę, że Tata był starszy od Mamy o 11 lat. Gdyby
jednak którekolwiek z nich, myślało o tym na początku związku i
bałoby się ryzyka, nie byłoby najpiękniejszej historii o
miłości, nie tylko między nimi, ale także do innych ludzi.
Oddział
intensywnej terapii, sala numer 5. Stanęłam w drzwiach, mając
wrażenie, że patrzę na scenę kolejnego filmu z morałem. Każdy
gram powietrza był przepełniony miłością, choć za oknem czekała
śmierć. Mama gładząc Tatę po głowie, powtarzała, że nie może
się poddać, że przetrwają wszystko; wzrok Taty był pełen
blasku, miłości, ale i pogodzenia z tym, co będzie. Zaczęłam
płakać, czując się jak intruz przeszkadzający młodym kochankom
w wyznaniu uczucia. To była lekcja prawdziwej miłości.
Serce
czasem rozpada się na miliony kawałków, a w brzuchu zamiast
motylków czuć kamienie, ciągnące Cię w dół. Zabrzmi to
banalnie, ale takie jest życie – ma kształt gór, raz jesteś na
górze, raz na samym początku trudnego szlaku. Cierpienie jest
naturalną częścią prawdziwego życia, nawet jeżeli udajesz, że
wszystko jest w porządku, prędzej czy później i tak wylądujesz
na fotelu u jednego czy drugiego psychologa.
Prawdziwa
miłość jest odporna na Przeszłość, próbującą terroryzować
Teraźniejszość i Przyszłość. Nie ma większego spoiwa związku
czy rodziny niż wspólne cierpienie, choć może okazać się ono
ostatnim „gwoździem do trumny”. Jeżeli przetrwacie wspólnie
katastrofę – przetrwacie wszystko. W końcu co nas nie zabije,
wzmocni.