Góry moje, w obłokach płynące...

Miłość do gór to miłość prawdziwa, która nie ma końca. Kończy się wtedy, gdy kończy się nasz żywot. Bo góry są zachłanne, potrzebują naszej miłości i życia jak nikt inny. Uzależniają, rozsiewają urok, który sprawia, że chcemy wracać częściej i częściej, pokonywać trudniejsze szlaki, wspinać się i sprawdzać samego siebie. Z czasem, jesteśmy gotowi oddać wszystko, aby tylko wspiąć się na ich najwyższy szczyt, być bliżej Boga.





Kilka miesięcy temu napisałam, że wszystko co dobre, spotka mnie w górach. Od zawsze wpajał mi to dziadek, który z "Bramy Bieszczad" pochodził, tam się wychował i wiarę w góry, zachował do końca swoich dni. Może to właśnie te słowa, wpajane od najmłodszych lat, wędrówki po górskich szlakach od pierwszych miesięcy życia i trochę góralskie geny powodują, że bez tej potęgi nie potrafiłabym dziś żyć.

Kiedy przychodzą problemy, po chwili przychodzi też moment, kiedy chciałam się poddać na bieszczadzkim szlaku. Zupełnie wycieńczona, z obolałym kolanem, w 36 stopniach Celsjusza o godzinie 8 rano, nie miałam już siły. Do momentu, kiedy poczułam niesamowitą dawkę energii. Bieszczadzki Anioł, jak nazywają to Bieszczadnicy. Każdy szczyt da się pokonać, bo zawsze pojawi się kolejny, ale ich pokonywanie daje niezmierną radość, wiarę w siebie, swoją siłę. "Codzienności znaleźć sens i móc wrócić, wiedząc, że życiu trzeba gór nadawać kształt".



Kiedy pojawiły się informacje o tragicznym zakończeniu wyprawy na Broad Peak, pomyślałam, że Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski odeszli jako choć trochę szczęśliwy ludzie. Zginęli spełniając swoje marzenia, a czy to nie śmierć, o jakiej można marzyć? Nie poddali się, walczyli do końca. Oddali życie górom. Bo miłość do gór jest wieczna.  










Popularne posty