Morskie opowieści
Gdzieś pośród Januszy plażingu i Dżesik imprezowania na gdańskiej plaży znalazłam się ja. Do kwietnia nie byłam nad morzem 10 lat. Zawsze góry były ważniejsze. Trochę dlatego, że były bliżej, a trochę z powodu pasji i genów, które jednak mają duże znaczenie. Nawet w kwestii wyboru wakacyjnej destynacji. I pewnie byłby to kolejny zwykły wypad, gdyby nie fakt, że swoje ciągłe gadanie o body positive wcieliłam w życie. Wyszłam na plażę w bikini i wiecie co? Nie było tak źle!
Moje
urodziny zawsze wiązały się ze smutną wycieczką do jednego z
supermarketów. Zazwyczaj odbywała się ona kilka dni przed lub po
24.08. I wcale nie chodziło o wybór prezentu, bo co do tego moi
rodzice nigdy nie mieli wątpliwości. Szkoła zbliżała się tak
wielkimi krokami, że zamiast cieszyć się ostatkami wolności, moja
głowa była pełna szkolnych zawirowań. Nie ma co się oszukiwać.
Najpiękniejszy moment mojej obowiązkowej edukacji to jej
zakończenie. Może właśnie dlatego od kilku lat staram się swoje
urodziny spędzać w dość optymistyczny sposób. Szczerze mówiąc,
to dość proste, od kiedy moje „wakacje” trwają do
października. Ah, to studenckie życie!
Ostatnie
kilka lat moja tęsknota do morza ograniczała się do corocznego
stwierdzenia, że dawno mnie tam nie było. Może, drogie Morze,
teraz nadrabiam swoją długoletnią nieobecność? Bo tak na
dobrą sprawę naprawdę tęskniłam za tym okropnym wiatrem,
piaskiem we wszystkim możliwych kieszeniach, butach i torebkach, ale
przede wszystkim za tym niezwykłym zapachem. Z okazji ostatniego
Dnia Ojca znalazłam zdjęcie, na którym siedząc na barana u Taty,
patrzymy w tym samym kierunku, za horyzont. Tata z ogromną nadzieją,
a ja z dozą zaciekawienia i chęci ruszenia dalej. Może jako
kilkuletnia dziewczynka nie byłam świadoma, że za horyzontem
znajduje się kolejny ląd do podbicia. Na pewno chciałam mieć
ten cały świat i odkryć jego tajemnice.
Osiemnaście
lat później, stojąc na tej samej plaży, w tej samej kurtce w
której jest na zdjęciu Tata, wiedziałam jedno – pora rozwiązać
kolejną zagadkę. Tym razem padło na tą o pewności siebie.
Rok temu kupiłam swój pierwszy dwu częściowy strój kąpielowy; w
czerwcu pisałam o tym, że każde ciało jest gotowe na plaże, o
ile tylko uwierzy się w siebie. Nie sądziłam, że to aż takie
wyzwanie. Może odrobinę dlatego, że nie miałam w planach
rodzinnego ani żadnego innego wypadu do Gdańska. Słowo jednak
się rzekło, a moje urodziny i obecność najsilniejszych bab,
jakie w życiu poznałam, stwarzały najlepszą okazję ku
wypróbowaniu swojej samoakceptacji.
Najtrudniejszy
był pierwszy moment po ściągnięciu ukochanego, czarnego
kombinezonu. A potem... Nic się nie wydarzyło! Jedyny komentarz,
jaki usłyszałam to ten na temat mojego biustu. Cóż, do tego
akurat zdążyłam się przyzwyczaić, a że byłam przygotowana na
gorsze rzeczy, naprawdę mogłam cieszyć się słońcem,
wiatrem i chwilą totalnego odpoczynku. A przy okazji dowiedzieć się,
że warto mieć brzydką żonę, bo taka przynajmniej nie zdradzi.
Tak, rozmowy plażowiczów są nadmiar edukujące.
Dobra,
przyznaję – pisanie o czymś, czego tak do końca się nie
przeżyło było dość nie fair. Jednak kiedy pakowałam
swoją ulubioną różową walizkę, pomyślałam, że nie
ma sensu odkładać tego momentu na później. Bo czy na sprawdzenie
samej siebie i uwierzenie w to, że nawet w bikini możesz wyglądać
świetnie, pomimo rozstępów, cellulitu i miliona innych wad, jest
lepszy moment niż swoje własne urodziny? Lubię myśleć, że jakie
urodziny taki cały rok. Do tej pory tak było. A skoro tak, kolejne
miesiące będą pełne pewności siebie, przyjaciół i miłości,
której żaden komentarz nie jest w stanie popsuć. Zwłaszcza tej
miłości do siebie.